Wakacje w Indonezji z prywatnym przewodnikiem

Day 4 – Mister lucky i czyli moja nowa szydercza ksywa

Pobudka była jak zwykle ekspresowa, sen ciągle jest tylko marzeniem. Może cierpię na zjawisko Jet Lag’u albo po prostu kanapa, na której kimałem, była za blisko niezmordowanych rosyjskich „filozofów” pod wpływem THC. Nie ma co narzekać, trafiła się nam okazja wycieczki do parku narodowego Taman Negara to rozsądne w sumie wstać o świcie. Tym samym razem z naszym hostem (os. U której mieszkamy) i jakąś jeszcze mi nie znaną Słowaczką ruszamy w drogę.

Od małego marzyłem by zobaczyć moje ukochane programy Animal Planet na żywo, tym razem nie z kanapy. Ciężko było by mi zliczyć godziny bezpowrotnie stracone na wpatrywanie się w tę ramę LCD wiszącą w salonie, zahipnotyzowany jak mucha światłem żarówki. Może porównanie do muchy nie jest najtrafniejsze, w końcu ona bezmyślnie zafascynowana wynalazkiem Edisona nie zdaje sobie kompletnie sprawy z tego, o co kaman, w przeciwieństwie do mnie. Najwidoczniej świadomie traciłem czas i tyle. Nieważne.

Kilka obaw jednak było. Pierwsza to taka, że z takim pechem jaki mnie prześladuję może być ciekawie, może nawet za ciekawie. Po drugie nie mam żadnego potrzebnego ekwipunku, wszystko od butów do odstraszającej komary brylantyny planowałem kupić w KL. Pewnie i tak bym zrobił, gdyby nie trwające od kilku dni świętu niepodległości Malezji. Ale co tam, może się uda wypożyczyć potrzebny ekwipunek. Zresztą nie takie rzeczy już robiło w japonkach 😉

Pierwsze 3h śmigamy wypasionym autobusem, temperatura wprost arktyczna. Jest pięknie, bosko, cudownie. Otacza mnie z wszech stron nowy świat, moja  wewnętrzna halucynacja o prawdziwej dżungli w 3D. Jedno nasuwa mi się na myśl, „ wszystko co nowe i nieznane, zachwyca…” czy jakoś tak. Coś w tym jest. Jadę przecież przez normalny las palmowy dla Malezyjczyka, a nie tą przesuwająca się ciągle pocztówkę raju, jaki sobie wyobrażałem. Jest bosko, ta zieleń, nawet drogi lepsze niż w Polsce. Jakaś magia tu się dzieje albo w głowie mi się totalnie poprzestawiało. Czasami dobrze żyć w czarno-białym świecie by potem docenić tak tętniący barwami krajobraz. Mógłbym długo się rozpisywać, jak ta symboliczna podróż wiele dla mnie znaczy, ale jedziemy dalej.

Przesiadka w wiosce, małe zakupy tanio wcale nie jest. No, w końcu śniadanie. Nasi Paprik  za 5 taka i kolejny środek transportu. Myślałem, że lepiej już być nie może a jednak. Wsiadamy w 4czworkę do małego lokalnego busika, sami lokalsi wokoło. Teraz to podróż ewoluuje w doznanie pięcio-zmysłowe. Kierowca wyjącym jak rozwścieczony wół vanem wyprzedza, co się da i to prawym pasem. Co on pojebany czy jak, aaaaa przecież tu lewostronny ruch panuje. Racja pamiętam coś, że prawie wsiadłem przez drzwi kierowcy ku jego zaskoczeniu. Fruniemy przez morze zieleni, wędzeni dymem lokalnego tytoniu.

Skwar okrutny, chyba z 100 stopni a trzeba teraz się ubrać w długie spodnie i trekkingowe buty na spacer po dżungli. Bezpieczeństwo przede wszystkim.

Sam spacer mało ekstremalny, aczkolwiek w tym upale morderczo wykańczający. Szlaki równe jak spacerniak wokół rynku, las zachwycający aczkolwiek zero jakichkolwiek śladów zwierząt. Wcale się nie dziwie, dużo ludzi tu spaceruje robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Muszę się zadowolić tym, co mam, bo na dłuższą penetrację akurat nie mam z kim iść. Zaliczam genialną kąpiel w rzece po zakończeniu trekkingu, choć właściwie już kąpałem się we własnych ciuchach. Krokodyli nie było, woda o kolorze brunatnym jak w akwariach, które zajmowały kiedyś wszystkie powierzchnie mojego pokoju. Na pocieszenie nocny spacer po dżungli z przewodnikiem, który okazał się stratą pieniędzy. Za to pyszny kurczak z curry uratował mój dzień… czas się położyć, bo znowu godzina 3 w nocy a ja obserwuję krople deszczu tworzące orkiestrę wśród blaszanych dachów naszej wioski……

Komentarze zablokowane.

Wypełnij formularz