Wakacje w Indonezji z prywatnym przewodnikiem

Bezsenność – Jet lag

Moje powieki w końcu opadają, jest 4 nad ranem. Śnie przybywaj! Lekki wiaterek naszego pseudo klimatyzatora całkiem przyjaźnie mruczy. Sen jest potrzebny, bardzo potrzebny. Czuje jak moje neurony błagają o chwilę wytchnienia. Wiatrak nagle milknie. O nie! Znowu żar rozpuszcza mnie na piętrowym łóżku, naszego 4os. Pokoiku 2 na 2. Złośliwość rzeczy martwych. Wszyscy w około smacznie drzemają, tylko ja muszę czuwać. Może podświadomie stałem się strażnikiem ich snu, albo to ten skoooorwiel z recepcji wyłączył prąd! Tak to zdecydowanie on!

Zwleczenie się z łóżka pewnie trwało by wieki, gdyby nie „Baśka” nasza Słowaczka mieszkająca w KL. Ta to ma silniczek w tyłku, nie ma zmiłuj się.

Wyjeżdżając postanowiłem sobie, że nie będę jadł niczego co zachodnie. Tak więc zamawiam kolejny „malay set breakfast” w dryfującej jadłodajni nad rzeką w najstarszym lesie tropikalnym Malezji (ponad 150 000 lat). Klimat miejsca rekompensuje wszystkie niedogodności. Nie sposób mnie tu zasmucić, czy zmartwić. Magia świąt, z tą różnicą, że święta dla mnie już jej wcale nie mają.

Dzięki Bogu Dżasta jest tak samo zmęczona jak ja i pod pretekstem opieki zamiast na Jungle Trekking idziemy na chillout day nad rzekę. Sceneria tropiku ewidentnie przypadła mi do gustu, oczy aż palą od zieleni. 100% innego świata, żadnej znajomej rośliny nawet koty jakieś inne. I tu mam Tatuś dla Ciebie kiepską wiadomość. Postaram Ci się obrazowo przybliżyć uczucia jakie towarzyszą najlżejszemu spacerku w warunkach tropiku.

Mianowicie: W godzinach od 10-20 (w sumie też zależy od dnia) najwolniejszy spacer po 100m kończy się dobrze podwyższonym tętnem i obfitym poceniem. Chyba kupię koszulkę z napisem Panta Rei, i dumnie będę kroczyć przed siebie;) Jak już wspominałem zwierząt praktycznie nie widziałem w lesie, co innego w naszej łazience! Piękne gekony, czające się przy żarówce na owady, pajączki i inne wyjątkowo szybko biegające insekty. Jak w terrarium.

Powrót do KL, lokalnym autobusem w stylu „american school bus” albo po prostu Bambus rozszerzył mój uśmiech już daleko za uszy na część potyliczną. Jak prywatne taxi, w którym 4 ledwo poznanych ludzi śmiga przez gaje palmowe, zasłuchani w rytmach lokalnej muzyki. Naprawdę będę mieć zakwasy od tego szczerzenia uśmiechu.

Jedno jest jeszcze warte wspomnienia, kosmiczny obiad w KL. Od razu widać, że dobrze gotują wnioskując po ilości ludzi zajmujących setkę stolików. Napis głosi ”only sea food”. Siadamy, ale kart jakoś nie podają, kelner wyciąga nas ze stolika do miejsca gdzie należy złożyć zamówienie przy niezliczonej ilości akwariów i chłodziarek. Rekin całkiem dobry, bardzo miękki, świetnie przyprawiony, wprost rozpływa się w ustach. Ryba po tajsku niebo w gębie, Sasha opowiada nam, jak to jego matka mu gotowała. Ale o nim to następnym razem bo jest o czym. Krewetki na ostro to mój wybór, więcej zabawy niż jedzenia ale za to jaki smak. Tak oto za tę ucztę płacimy po 25zł od osoby, wszystko zapijam mleczkiem kokosowym prosto ze skorupy przy akompaniamencie ulicznego grajka.

Straszny ze mnie romantyk ale czy kogoś taka sceneria by nie powaliła na kolana? Ja leże i kwiczę…

Kwiczę, bo znowu spać nie mogę.

            Tik…. Tak…….Tik….. Tak….. 24…. 1…….2……3…..4…..

Ciekawe jak wstanę jutro na to zwiedzanie miasta… Cholerny Jet lag!

Nie ma żadnych komentarzy.

Zostaw komentarz

Wypełnij formularz