Jak teraz z perspektywy czasu spojrzę na nasz pobyt w tym raju to żałuję trochę, że pojechaliśmy dalej. Straszne zaległości wdarły się w mojego bloga, pewnie już nigdy nie zdołam ich nadrobić, ale postaram się jak mogę. Po prostu tak wiele się działo, że ciężko mi uwierzyć, że wakacje te trwają tylko 3 tygodnie. Bardziej bym je przyrównał do 3 miesięcy, choć zapewne wiele ludzi nie przeżyło tyle, co ja w ciągu całego życia.
Tym samym w tak pięknym miejscu jakim jestem, mógłbym rozważać kwestie życia i śmierci. Jeśli jakaś odgórna opatrzność istnieje, a głęboko wierze, że coś jest na rzeczy, to nie mam obaw, co do tego gdzie trafimy. Nie mam obaw, Perhentiany czekają:) Muszę jednak przyznać, że czuje się całkiem żywy i się nie obijam.
Dwie kolejne noce spędzamy w czystym, klimatyzowanym pokoju gdzie w końcu można zmarznąć. Okazje upolowała Dżasta, standardowo bajerując wszystkich w recepcji. Nie chciałem burzyć jej zadowolenia stwierdzeniem, że jest po prostu po sezonie a sąsiedzi wytargowali jeszcze niższa cenę:P. Pozwalamy sobie na trochę luksusu i prawdziwego relaksu. Po południu płyniemy z nowo zaprzyjaźnioną parą z Kanady na Snorkeling trip. Trochę ciężko było dobudzić naszego kierowcę motorówki, który smacznie kimał na ławce. Obeszło się jednak bez firmowego „liścia na twarz w stylu Marasa” i zaspany kapitan zabiera nas na najbardziej widowiskowe punkty do nurkowania.
Pierwszy „Shark point”!!! Oj tak cholernie chce zobaczyć rekiny! Standardowo pierwszy ląduje w wodzie. Pomimo oburzenia naszego pseudo przewodnika wyrzucam cały ekwipunek nurkowy do wody i już tam go przyodziewam. Prąd morski jest całkiem silny, widać, że nie pływamy w sadzawce i pewnie te życiodajne prądy przyciągają ofiary. Ofiary rekinów, które będą ofiarą moich oczu! Długo nie zajęło ich znalezienie, spokojnie w liczącej kilkanaście osobników grupie, dryfują na skraju rafy w nieco głębszej wodzie. Ale nie w tak głębokiej, bym ich tam nie dosięgnął! Żadnej sceny z Szczęk 7 nie było, tym razem to ja wyglądałem bardziej jak drapieżnik próbując złapać rekina. Choć znaleźć się troszkę bliżej ich, tak rodzinnie usadowić pomiędzy ich ławicą. Niestety ewidentnie im się to nie podobało i spitalają ekspresowo w przeciwnym kierunku niż mój.
„- Ej!! Ja się chce tylko przytulić! Śliczne 1,5m rekinki!”
One chyba widzą to trochę inaczej ale mój głód „odkrywcy głębin” został trochę zaspokojony. Kolejny spot, czyli „Turtle point”. Wolna przestrzeń pomiędzy dwoma wyspami, podobno autostrada dla żółwi morskich. Nie jesteśmy jedyną łódką polującą na tę podwodne dyski. Jak zaganiacze bydła, kierowcy motorówek otaczają żółwia po jakichś 20 minutach poszukiwań. Jak na zawodach pływackich wyprzedzam stawkę pozostałych turystów i nurkuję koło tego kolosa. Przepiękna gadzina, całkiem znacznych rozmiarów o średnicy koło metra, majestatycznie ucieka przed tłumem gapiów. Odpuściłem sobie jego ujeżdżanie, a gdy wpłynąłem pod niego, co chyba mu się nie spodobało, czmychnął gdzie pieprz rośnie.
Wracając do portu, żałuję, że tak krótko to trwało i że już jutro rano opuszczamy to miejsce…